Gra w karty wyborcze – z cyklu „Okiem malkontenta”

0
987

Gra w karty wyborcze

Jak by tylko nie nazwać wyborów, jedno jest pewne – zawsze jest to bardzo kosztowna impreza. Do tego jest cykliczna, a prezydencka zwykle zdublowana (stąd koszty podwójne). Według Krajowego Biura Wyborczego ostatnie wybory do sejmu i senatu miały kosztować podatnika ponad 224 miliony złotych. Same diety dla członków obwodowych komisji wyborczych wyniosły ponad 88 mln. Pal diabli koszty, gdyby efekt końcowy chociaż raz nie budził wątpliwości. Niezadowolonych z wyniku nigdy nie zabraknie, ale warto by przynajmniej spróbować ograniczyć ilość rzeczywistych fałszerstw, a przy okazji nieraz nieuzasadnionych podejrzeń o takowe. Gdyby to działo się tylko u nas, niestety tak jest na całym świecie.

Już za rok czeka nas powtórka z rozrywki – wybory samorządowe. Za dwa lata do sejmu i senatu, a za trzy do Europarlamentu. Znów pojawią się nieprawidłowości i podejrzenia o szwindle wyborcze.

Pewnie lata przeminą, zanim nowoczesna technika wkroczy na całego do systemu wyborczego ku wygodzie, obniżeniu kosztów i wykluczeniu (przynajmniej ograniczeniu) nadużyć. Najśmieszniejsze, że technikę od dawna istniejącą można by z powodzeniem wykorzystać. Jakie zatem czynniki stoją na przeszkodzie? Według naszej Konstytucji wybory powinny być przede wszystkim tajne, bezpośrednie, równe i powszechne. Rozwiązań technicznych i organizacyjnych gwarantujących wszystkie te warunki można by wymyślić do woli, ale zawsze znajdą się jacyś „antyszczepionkowcy”.

Paradoksem jest to, że jakakolwiek próba uproszczenia systemu powoduje jego komplikację (rzeczywistą lub pozorną – zależnie od punktu widzenia wyborcy). Wszystkim zależy, żeby system był prosty, tani, bezpieczny, a głównie odporny na fałszerstwa. Jednocześnie nikomu nie zależy, żeby do tego doprowadzić. Gwarancję tajności ma stanowić kabina, krzyżyk na papierze i kilka kroków do urny i niech już tak zostanie. Wprowadzenie elektroniki na jakimkolwiek poziomie odbierane jest zawsze jako naruszenie tego przywileju. Zaś bez jej wprowadzenia można tylko mnożyć koszty: szklane urny, kamery, mężowie zaufania, podwójne komisje i Bóg jedyny wie, co jeszcze można by wymyślić. Działania takie narobiły tylko wspomnianych kosztów, straty czasu i nerwów, zaś nadużyć i niedociągnięć nie zlikwidowały. Dowodem tego są masy protestów wyborczych.

Chciałbym zaproponować dwa zazębiające się rozwiązania techniczne wydatnie ograniczające możliwość wielu ewentualnych nadużyć, a głównie unieważniania głosów dodatkowymi krzyżykami. Przy okazji wyeliminowany zostałby problem przypadkowej lub celowej niezręczności podczas stawiania wyborczego iksa. Zabawy w kółko i krzyżyk, przekreślenia, dopiski i inne bazgrania na karcie, czego nie popieram, nie dyskwalifikowałyby głosu. Oba rozwiązania praktycznie w pełni uniemożliwiłyby głosowania za „martwe dusze”. Teoretycznie można by prawdopodobnie znaleźć jakieś słabe punkty, bo wiadomo – Polak potrafi!

Czy dzisiaj, w dobie wyrafinowanej elektroniki powrót do techniki komputerowej z połowy ubiegłego wieku ma jeszcze jakiś sens? Kartę perforowaną stosowano już w XIX wieku do przechowywania informacji głównie w automatyce maszyn włókienniczych. W USA do tej pory wykorzystywane są w jednym z pięciu systemów głosowania, ale wyborcy dziurkują je ręcznie. Brak precyzji w wykonaniu otworka prowadzi do błędnych odczytów przez czytniki. Kilka lat temu na Florydzie z tego powodu powtarzano wybory. Można by stworzyć systemy i urządzenia tanie i prościutkie gwarantujące wszystkie wymagania wspomniane na początku. Komu na tym zależy, żeby utrzymać „status quo”? Czy tym, którzy obawiają się że wybory przestaną być tajne? Może tym, którzy hołdują zasadzie – „Nieważne, kto wybiera – ważne, kto liczy głosy”?

Dla przejrzystości podzielmy proces głosowania na cztery etapy: pierwszy – rejestracja, drugi – wybór kandydata, trzeci – karta do urny i czwarty – liczenie głosów. Oba rozwiązania różniłyby się tylko sposobem wyboru kandydata. W pierwszym, bardziej klasycznym, należałoby jak zwykle oznaczyć kratkę przy nazwisku wybrańca na oryginalnej karcie wyborczej, która zostałaby przez dziurkarkę zamieniona na otworek. Żeby uniknąć pomyłek, skreślanie odbywałoby się na specjalnym pulpicie dziurkarki wyposażonym w odpowiednie sensory w miejscach odpowiadających kratkom. Przy okazji sporządzania tego otworka, dziurkarka poprzez dodatkową perforację nadałaby tej karcie status unikalności i niepowtarzalności. W tej postaci trafiałaby do urny, a później do czytnika liczącego głosy.

Rozwiązanie drugie nie bazowałoby na kartach drukowanych przez ministra Sasina, tylko na klasycznych kartach komputerów IBM z połowy ubiegłego wieku. Wystarczająca ilość kart byłaby umieszczona w zasobniku samej dziurkarki. Różnica w głosowaniu polegałaby na wybieraniu kandydata za pomocą klawiszy umieszczonych w jednym rzędzie, zaś lista kandydatów znajdowałaby się przed oczyma wyborcy. Wybrane klawisze by się podświetlały, a klawisz „wykonaj” uruchomiłby perforację dwóch kart. Jedną z nich otrzymałby wyborca, zaś druga identyczna byłaby zabezpieczona w maszynie na wypadek protestów wyborczych. W pierwszym rozwiązaniu również tworzone byłyby kopie.

Porównując oba rozwiązania wyraźnie widać, że w drugim przypadku urządzenie jest prostsze w konstrukcji, łatwiejsze w obsłudze i tańsze w eksploatacji, bo bazuje na standardowych kartach identycznych dla całego kraju. Nie trzeba drukować wielotysięcznej różnorodności kart, wyklucza się możliwość pomyłek w dystrybucji, nie trzeba niszczyć nadwyżek. Przy okazji niejako z „dobrodziejstwem inwentarza” rozwiązałby się problem wykluczenia osób niewidomych (przeliczalne klawisze numeryczne w rzędzie z ewentualnym nadrukiem brailowskim). W obecnym systemie bez drugiej osoby nie zagłosują. Nawet nie pomyślano o nakładkach z otworkami na kartę wyborczą. Gdzie tu gwarancja tajności? Wszystko ładnie, ale najważniejszy problem, który miał zostać wyeliminowany nadal istnieje, a w drugim przypadku nawet się pogłębił, bo cały zasobnik można by bezkarnie „wygłosować”.

Cała nadzieja zatem w pierwszym etapie, czyli rejestracji. Najpierw podpisanie listy uprawnionych, następnie identyfikacja w centralnej bazie danych przez wklepanie numeru dowodu klasycznego lub zbliżenie e-dowodu. Kiedy na ekraniku pokaże się imię, nazwisko i PESEL, wystarczy to potwierdzić odpowiednim przyciskiem. W tym momencie maszyna dziurkująca odblokuje się wyłącznie na jedną operację głosowania. Po raz drugi na ten sam dowód już się nie da oddać głosu, chyba że na dowód babci. Na to jednak musiałaby się zgodzić komisja. Przy okazji wypadałoby złożyć podpis za babcię. Zwrócę jeszcze uwagę na karygodność takiego postępowania skutkującego konsekwencjami po wykryciu.

Przypomnę jeszcze, że rejestrator, dziurkarka i czytnik będą wyposażone w liczniki. Praktycznie mogą wystąpić jakieś niezgodności (ktoś zabrał sobie kartę na pamiątkę lub przy otwieraniu urny coś się „zawieruszyło”). Ja wyposażyłbym te urządzenia dodatkowo w liczniki mechaniczne, żeby nie próbowano w takich przypadkach tłumaczyć się zawodnością elektroniki, burzą z piorunami lub transformatorem po drugiej stronie ulicy (według rzeczoznawcy sądowego takowy zakłóca nawet pomiary radarowe). Nieprzewidywalne mogą być niektóre bardzo dziwne przypadki, przykładowo ktoś poprawnie zweryfikowany uruchomi dziurkarkę, a głosu nie odda. Na tę okoliczność powinny być przygotowane jasne procedury postępowania. O nadwyżki w urnie bym się nie martwił. Nie ma żadnej możliwości oddania głosu z pominięciem maszyny, którego czytnik by nie wykrył.

Jan Psota                                                                           

Ps.: Jeżeli ktoś z czytających zauważył słabe punkty mojej propozycji, to proszę o komentarz. Chętnie podyskutuję. Ewentualnymi uwagami proszę się podzielić. Wygodnie będzie pod linkiem do artykułu na moim FB.