Ekonomia wyborcza – z cyklu „Okiem malkontenta”

0
1471

Ekonomia wyborcza

Dawno, dawno temu, gdzieś na przełomie Gomułki i wczesnego Gierka studiowałem z moim rówieśnikiem Prezesem (oczywiście na różnych uczelniach). On studiował prawo, ja elektrykę. Nawiązuję do tego przełomu, bo wtedy właśnie zaliczałem ekonomię. Śmiem podejrzewać, że na jego wydziale takiego przedmiotu nie było, bo i po co prawnikowi ekonomia? Tym bardziej ta socjalistyczna. Nieprawda, ja miałam ekonomię na wydziale prawa – sprostowała Zosia (kończyła studia w tym samym czasie).

Świat wydawał mi się wtedy bardziej poukładany. Ze stypendium opłacałem stołówkę i akademik, zaś na studenckie życie dorabiałem w „Kajtku” (takiej studenckiej spółdzielni). Brało się różne roboty – od mycia okien poprzez betonowanie, stawianie ogrodzeń, do korepetycji. Stosowaliśmy proste zasady ekonomii cesarza Wespazjana – „pieniądz nie śmierdzi” i Karola Marksa – „byt określa świadomość”. Tę marksistowską przypomniał kolega z roku, myjąc okna w holu Wydziału Górniczego, na nasze pytanie, dlaczego nie idzie na wykłady.

Było, minęło. Aktualnie obejmuje nas ekonomia PiS. Na bank gwarantuję jej wyborczą skuteczność. Pomyśleć tylko, że tyle rządów obiecywało dogonić dobrobyt Zachodu. Cały proces rozkładano na lata pracy i wysiłków gospodarczych, a końca tej gehenny nie było widać. A tu wystarczyło wybrać właściwych ludzi którzy potrafią rządzić, realizować obietnice wyborcze i nie kraść. Pieniędzy jest aż nadto. Wystarcza na wszystkie pięćsetplusy, OTK, wyprawki szkolne, czołgi, samoloty, śmigłowce, tarcze, amerykańskie wojsko, odnawianie taboru rozwalanych rządowych limuzyn, nieustające opłacanie Podkomisji Smoleńskiej, trzynastki dla emerytów, emerytury dla nieskalanych pracą zawodową, na działalność Ojca Dyrektora, itd. Na koniec jeszcze wisienka na tort – po raz pierwszy projekt budżetu bez zakładanego deficytu!

Tu sprostowanie. Wspomniane wydatki pokazują tylko nieograniczone możliwości budżetu, zaś nie przybliżają nas do szybkiego osiągnięcia zachodniego dobrobytu. Na tę okoliczność Prezes ma plan, który 7 września ujawnił na konwencji programowej w Lublinie. Chce budować polską wersję państwa dobrobytu. Na początek obiecuje w najbliższych latach (do końca 2023) podnieść minimalną pensję do 4 tys. zł (do 3 tys. w 2020). Jakie to proste. Że też do tej pory nikt o tym nie pomyślał. Idioci uczyli się ekonomii zamiast wsłuchiwać się w głos ludu. Wystarczy przecież ustawowo podnieść pensje i już społeczeństwo wchodzi w fazę dobrobytu. Za minimalną pensją pójdzie oczywiście wzrost pensji stosunkowo wyższych, bo na „urawniłowkę” raczej siła fachowa i menedżerska nie pójdzie. Po podwyżkach wszyscy będą zadowoleni. Producenci zrekompensują wzrost kosztów cenami, a Państwo zbierze wyższe oczekiwane podatki. Jeżeli produkt się nie sprzeda, to firmy zaczną upadać, a pracownicy zasilą klasę bezrobotnych na zasiłkach (oczywiście zwaloryzowanych). Emeryci nie pisną, bo też dostaną ochłap w postaci kolejnej „trzynastki”. Frankowicze będą mieć więcej na spłatę kredytów. Rolnicy też otrzymają pełne unijne dopłaty (oby tylko ten pogoniony przez naszych europosłów Timmermans jeszcze nie nabruździł – ale o to już zadba pani Kempa, która go przeżyje jak komunizm). Najważniejsze, żeby kurs euro w stosunku do złotówki się utrzymał, bo cena pietruszki (synonimu czegoś taniego) jakoś nie potrafiła. Obawiam się jednak, że w tym przypadku żadne działania rad od polityki finansowej tego wzrostu nie uratują. Pomyśleć, że znów możemy zostać milionerami mimo woli.

Jan Psota

Ps.:  Na wspomnianej konwencji Prezes ujawnił jeszcze wiele niespodzianek, które nas czekają po wygranej PiS. Podzielił się też bardzo ciekawymi przemyśleniami na temat rodziny, z których zacytuję tutaj jedno z bardziej interesujących: Kobiety rodzą się kobietami, a mężczyźni mężczyznami. I tak ma zostać! – tako rzecze Prezes. Może niezbyt odkrywcze, ale za to jakie stanowcze.